Witajcie Kochani po długiej mojej nieobecności.
Ten temat przypadkowo poruszyłam dziś na Facebooku, i wywołał on spory odzew. Chodziło o to, że dziś z rana na poboczu bardzo ruchliwej drogi Hajnówka - Białowieża zobaczyłam człowieka, który namiętnie zbierał garściami do worka jakieś rośliny. Wiadomo, u nas co nie ziółko to lek. O tym jeszcze starożytne wiedźmy wiedziały ;) Więc zbierają je ludzi worami i wiozą zdawać do Runa. To taką suszarnio-przetwórnię ziół w Hajnówce mamy. Marka w Polsce znana.
Na przyprawy i herbatki z logiem Runa jest spore zapotrzebowanie, bo są ze "składników ekologicznych z samego serca i obrzeży Puszczy Białowieskiej". Muszę przyznać, że uznanie jest całkiem zasłużone, jeśli chodzi o smak i aromat. Natomiast, jeśli chodzi o ekologiczność, to tu, niestety można długo dyskutować... Rozumiem, że nie da się sprawdzić wszystkich dostarczanych przez zwykłych obywateli ziół na zawartość kancerogenów, ołowiu i innych składników typu bleee ;) Skala przetwarzanych surowców jest na prawdę ogromna. W sezonie nad całą okolicą unosi się gęsty aromat schnących ziół. Ot tylko miejsca, gdzie te zioła się zbierają, wywołują nie zbyt miłe emocję. Po drodze, o której pisałam, DZIĘNNIE przejeżdżają setki samochodów i autokarów. W sezonie lub w weekendy nawet ponad tysiąc. W ciągu pięciu minut drogi od skrętu na Czerlonkę do Hajnówki spotkałam 27 (!) samochodów. Przy poboczu każdej drogi roślinność jest zanieczyszczona całą tablicą Mendelejewa, a co już mówić o takiej!
Większość zbieraczy to osoby starsze, które "dorabiają" sobie do nędznej emerytury. Trudno oczekiwać, że one będą skakać po zawalonym suchym drzewem lesie lub przemierzać kilometry łąk w poszukiwaniu wymarzonych ziółek. Łatwiej jest stać tuż przy drodze i rwać pieniążki garściami. Marne te pieniążki, a jednak...
Znam ludzi, którzy uczciwie zbierają rośliny jak najdalej od źródeł zanieczyszczeń. Ale ich marne starania i tak zanikają w tonach traw, zbieranych przy drogach i na wysypiskach.
Taka prawda...
A wracając do ekologii tak ogólnie. Trochę interesowałam się tym tematem, jak trafiłam do Polski. Starszy syn jest alergikiem, od polskiej żywności dolegliwości się nasiliły, musieliśmy kilka lat intensywnie się leczyć. Chciałam w miarę możliwości wyeliminować z pożywienia jak najwięcej składników, prowokujących objawy nietolerancji. To dotyczyło i córki, z jej dolegliwościami żołądkowymi. Miałam ogromny ogród, folię, gromadkę zwierzaków. Wszystko swoje, bez oprysków, bez sztucznych nawozów. Niech słabszy urodzaj, ale za to czysty. W miarę czysty. No bo w kilkunastu metrach sąsiad lał u siebie i sypał wszystko, co tylko się da. Jego gospodarstwo było nakierowane na zyski od sprzedaży. Więc te moje uprawy ekologiczne można było nazwać tylko warunkowo ekologicznymi.
Kiedyś, przejeżdżając przez Lubelszczyznę, zatrzymałam się przy jednym polu. Jak na te czasy, wyglądało dziwnie: chabry, rumianki, maki, groszki... Czego tam tylko nie było! Całe herbarium naszych stron. I gdzieś tam pośród tego bukietu można było zauważyć kwiołe kłosy zboża.
- A sprzedam, Pani, trzy razy drożej, niż czyste, - była odpowiedź.
Okazało się, że ma kontrakt z firmą, która zajmuje się produkcją eko żywności. Tam to zboże oczyszczą, wywieją, i to, co pozostanie, pójdzie do sklepów za szalone pieniądze. Ale, jak on powiedział, to nie jest uprawa eko. Żeby zyskać certyfikat eko, trzeba spełnić ogrom warunków. A najważniejsze! Eco uprawy mogą powstać tylko na polach, na których i bliżej 5 km od których, w ciągu ostatnich 50 lat nie prowadziło się żadnej działalności rolnej, przemysłowej lub hodowli zwierząt. I przy tym ta pięciokilometrowa bariera ma obowiązywać przez cały czas trwania eko uprawy. Zgódź cię się, że na naszych terenach znaleźć takie pola jest po prostu niemożliwe. Może gdzie w Bieszczadach, ale na pewno nie na Podlasiu lub Lubelszczyźnie.
Czyli, podsumowując owe zagadnienia, można śmiało powiedzieć, że każdy producent eko żywności, który deklaruje, że produkcję swoją opiera na eko składnikach z naszych terenów - kłamie. To tak ogólnie rzecz biorąc. Ale przyznaję, że w temat ten się nie zagłębiałam, artykułów i dokumentów prawnych nie przestudiowałam. I chociaż o tych 50 i 5 km słyszałam nie raz, to jednak nie wiem, na ile to jest prawda. Tak czy inaczej, moja nadzieja na uprawy eko żywności i możliwość zrobić owe uprawy sposobem na życie, prysły, jak mydlana bańka. W naszych warunkach można mówić o uprawach najwyżej warunkowo ekologicznych. Czyli: ja u siebie nie sypię i nie leję, a co robi sąsiad za płotem, za to nie odpowiadam.
I taka drobna ciekawostka... Pamiętacie pewnie DDT? Taki bardzo popularny środek na stonkę z lat 70-90? Śladowe ilości jego były znalezione w organizmach pingwinów w Antarktyce! A już gdzie mogą być bardziej ekologiczne warunki, niż tam?
To jest temat rzeka. Pisać o tym można bez końca. Każdy argument ma swoje "za" i swoje "sprzeciw". I rozwiązań, takich decydujących i całkowitych, u tego problemu nie ma. I owszem, mam kurki, które karmię swoim zbożem, dość brudnym i prawie ekologicznym. Prawie, bo sąsiadom, z jednej i z drugiej strony, na ekologiczności nie zależy :) ... Mamy swoje kartofle, tak samo prawie... Swoje ogórki, pomidorki i inne wega (i nie tylko wega) składniki diety żywieniowej, też prawie... Z tych samych powodów. Nie sypię, nie leję pestycydów-herbicydów, więc muszę nap... ręcznie z pieleniem i ganianiem mszyc. Ale chwasty i owady są szybsze ode mnie, więc w ogrodzie cały czas panuje taki... artystyczny chaos ;) Plony mam, oczywiście mniejsze, niż mogły by być z opryskami, i w końcu i tak muszę co nieco dokupywać, ale jednak cholernie dumna jestem z siebie, że jednak się staram.
I tu powstaje pytanie: a czy jest sens? Coraz częściej go sobie zadaję. Moja działka to nie kilkadziesiąt hektarów na odludziu, gdzie jeszcze można by było zastosować te zasady. To półtorej hektara wśród innych uprawnych pól, przy samej drodze. Powietrze nad moją działką jest ABSOLUTNIE takie same, jak nad działką sąsiada. Woda na moją ziemie spływa taka sama, jak do sąsiada. Spadają te same deszcze, i płyną nad nią te same chmury. Leci ten sam kurz. A straty czasu, sił i zdrowia są nie do oceny. Więc...CZY JEST SENS? Nie jestem na tyle głupia, żeby wbrew rozsądku i zdrowej logice stać na swoim. Potrafię obserwować i czasem myśleć. I z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że w warunkach mojej posesji straty czasu i sił nie dają żadnych skutków w walce z zanieczyszczeniami produkowanej u siebie żywności. Taka, niestety, jest prawda.
To by tyle na ten moment. Jeszcze tylko parę zdjęć ze swojego ogródka i okolic.
Paaa! :)
Ludka, te 5 i 50 jest wyssane z palca. Otrzymanie certyfikatu eko jest pracochłonne i kosztowne, ale jeśli kiedyś byście chcieli, to jest osiągalne w większości przypadków.
OdpowiedzUsuń:) u nas podobnie. Nie lejemy, nie pryskamy...nie przeszkadza nam że po granicy rosną nam maki, bylica, nawłoć...sąsiadom owszem...
OdpowiedzUsuńSporo jeszcze dokupujemy, ale staramy się jak możemy żeby dzieciaki miały jak NAJMNIEJ chemii :)
WARTO. Dla dzieci ZAWSZE :)
POZDRAWIAM
Wszystko prawda z tą chemią, jest teraz wszędzie. Ale są ludzie, którzy próbują coś wyprodukować własnym sumptem - jak piszesz mniejszy urodzaj, ale zdrowsze.
OdpowiedzUsuńLusiu popieram, trzymam kciuki i jestem z Ciebie dumna!
Pozdrawiam!
Ja też jestem zdania, że warto. I strasznie, strasznie marzę o własnym kawałku ziemi. Pod bób, fasolkę, marchewki - nic wymyślnego, może jakieś dynie i cukinie. I lwie paszcze :)
OdpowiedzUsuńTak, jak pisała IHime, ten pan głupotek naopowiadał. Ceny za eko zboże nie są tak zawrotne, jakby się zdawało. Kupuję mąkę z certyfikatem zdrowej żywności i nie kosztuje majątku. Pewnie, że nie kosztuje 1,90 jak w dużym markecie, a ok 9 zł, i nie jest to białe nieskazitelne sproszkowane zboze, a grubiej mielone z otrębami razem. Wokół eko żywności lub bio naroiło się od speców. I słyszy się, że producenci zdrowej żywności to kłamczuchy i ściemniacze. Otóż nie, oni mają certyfikaty, zainwestowali olbrzymie nakłady finansowe i własnej pracy. Nie mogą sobie pozwolić, by to stracic. Kupuję w sklepiku niedaleko mnie warzywa i owoce, które wozi bardzo miła pani. Są nieporównanie smaczniejsze od tych z targu. Ale i na targu kupuję, bo nie raz potrzebuję dużo więcej niż w sklepiku mogę kupić. Myślę, że umiar to najlepsza metoda dla nas.
OdpowiedzUsuńOczywiście, nie wszyscy są kłamcami! Sama kupuję na ryneczku u staruszek, które (wiem to na pewno) nie sypią nawozów i nie leją środków ochrony. Może źle się wyraziłam... Nie chodzi o to, że wszyscy kłamią, i mimo swoich certyfikatów sypią i leją. Chodzi tylko o to, że PRAWDZIWEGO eko na naszych terenach po prostu NIE MOŻE być. Jeśli ja sama nie sypię, to sąsiad obok sypię i leje za obojga. I tak czy inaczej, to trafia na moje pole. O tym mowa.
UsuńMam działeczkę i staram się być eco - oszustów jest wielu ! Pozdrawiam !
OdpowiedzUsuń